czwartek, 31 stycznia 2013

Miesiąc w zdjęciach - styczeń 2013

Pomyślałam sobie, że w tym roku (i w następnych latach zapewne także) będę robić podsumowanie miesiąca w zdjęciach. Takie posty pojawiają się na blogach coraz częściej - nie dziwię się. Nie ukrywam, że bardzo lubię czytać i oglądać takie podsumowania. Zdjęcia pochodzą z mojego Instagrama, więc jeśli chcecie być na bieżąco, to zachęcam do śledzenia mnie :) 






Miałam wolne pół godziny i ochotę na coś szalonego na paznokciach. Może wzorki nie wyszły tak, jakbym chciała (wciąż moje zdolności manualne nie dorównują moim pomysłom...), ale efekt z pewnej odległości był świetny - wiele osób podziwiało :)

W tym miesiącu zakochałam się w zapachach Original Source, jednak na własnej skórze (dosłownie!) przekonałam się, że niestety jakość nie dorównuje tym pięknym woniom unoszącym się pod prysznicem. Such a shame.

Styczeń był miesiącem, w którym czytałam bardzo dużo, ale w większości były to książki, które musiałam przeczytać dla celów naukowych, nie relaksacyjnych. Należała mi się za to nagroda - w postaci książek, oczywiście ;) Mistrz i Małgorzata w nowym wydaniu (kocham!) oraz najnowsza powieść autorki Harrego Pottera, Trafny wybór. Polecam.

Skoro styczeń, to i postanowienia noworoczne. Mogę pochwalić się z czystym sumieniem, że nadal dotrzymuję swoich - wprowadziłam tzw. zdrowy tryb życia, czyli po prostu jem lepiej i ćwiczę. Efekty? Mogę podbiec na tramwaj i nie sapię jak styrany górnik ;)

W otchłani mojego telefonu znalazłam wspomnienie lata - zdjęcie zrobione w sierpniu, w jednym z moich ukochanych miast - Poznaniu. Wiem, że ze styczniem prawie nie ma związku, ale gdy na nie patrzyłam, przypominałam sobie piękne, słoneczne wakacje w te zimowe dni i dawało mi to energię do działania.

Ostatnie zdjęcie - mój leniuchujący kot, Franciszek Baltazar. Tak, mój kot ma dwa imiona... :)






Dwa pierwsze zdjęcia - udokumentowanie mojej wycieczki do szczecińskiego Cup & Cake. Same pyszności, nie mogłam sobie odmówić babeczki czekoladowej i dużego macchiato (zapłaciłam tylko 15 zł!). Świetna atmosfera, pięknie urządzona, malutka kawiarenka. Jestem na tak!

Bieżnia - moja własna (pochwalę się, a co!) - codziennie jest moim elementem obowiązkowym. Zaraz po śniadaniu włączam muzykę lub telewizor i biegniemy! Nie jest łatwo, ale daje mi to energię i spala zbędne kalorie.

Leniuchujący kot część druga. Właściwie to mogłabym robić takie zdjęcia co godzinę, takie to już są uroki bycia kotem...

Moja nowa miłość, czyli lakier do ust Rimmel Apocalips w odcieniu 303 Apocaliptic. Wpadłam jak śliwka w kompot i coś czuję, że szybko mi nie przejdzie.

Ostatnie zdjęcie - dzisiejszy chill out przy zielonej herbacie. Klimt, dla mnie jesteś mistrzem.



A jak Wam minął ten miesiąc? Bo ja mam wrażenie, że każdy kolejny mija coraz szybciej...


peace&love,
Rebellious lady


środa, 30 stycznia 2013

Apocalyptic love

Trafiłam na niego przypadkiem, maznęłam tester - tak z ciekawości - i pokochałam od pierwszego wejrzenia. Jest idealny, wart każdego grosza. Przekonał mnie do noszenia ciemniejszych ust i używam go bardzo często. Panie i panowie (jeśli jacyś tu zaglądają), oto lakier do ust Rimmel Apocalips w ocieniu 303 Apocaliptic.





Od razu w oczy rzuca się piękne opakowanie - zakrętka przypomina kształtem drogocenny kamień. Zawiera ono w sobie 5,5 ml lakieru. Właśnie, co to właściwie jest? Producent opisuje to tak: Efekt polakierowanych ust, głęboki kolor szminki, fenomenalny połysk błyszczyka. Moim zdaniem to raczej gęsta szminka w płynie. Nie zgodzę się, że daje połysk i efekt lakieru, bo na ustach robi się raczej półmatowa. Cieszy mnie to, bo nie przepadam za błyszczącymi szminkami.

Produkt jest niesamowicie intensywny. Z tego powodu nie nakładam go prosto z aplikatora, tylko palcem wklepuję niewielką ilość, która i tak nadaje ustom mocną barwę. Co więcej, kolor bardzo długo się utrzymuje. Kiedyś pomalowałam usta, wypiłam kubek herbaty, zasnęłam z głową na poduszce, a po obudzeniu się nadal była na miejscu... Szok.






Tu lakier w akcji. Pozwoliłam troszkę podkręcić kolory, bo przez deszczową pogodę prawie nie ma światła naturalnego, ale odcień szminki jest taki sam.

Jest jeszcze jedna rzecz, która zwróciła moją uwagę - nazwa. Apocaliptic od razu skojarzyła mi się z najnowszym krążkiem duetu Slash & Myles Kennedy o tytule Apocalyptic love. Mam, kocham i polecam wszystkim fanom cięższych brzmień. Przy okazji pochwalę się Wam, że za 2 tygodnie jadę do Katowic na koncert tych właśnie panów, nie mogę się doczekać!






Jestem ciekawa, czy próbowałyście już nowości od Rimmela i czy są tutaj fanki Slasha :)

peace&love,
Rebellious lady


wtorek, 29 stycznia 2013

Super Liner? Chyba nie...

Nie wyobrażam sobie mojego codziennego makijażu bez kreski. Nie zawsze jest to linia zakończona tzw. jaskółką, czasami sięga tylko do końca linii rzęs. Z braku czasu mogę odpuścić sobie cienie, ale naprawdę rzadko liner. Dlaczego? Mam jasną oprawę ciemnych oczu i po prostu lepiej wyglądam, gdy je podkreślę.

Bardzo długo używałam eyelinerów w słoiczkach (Essence i Catrice) i miałam o nich bardzo pozytywną opinię. Jedyne, co mnie denerwowało, to fakt, że po każdej aplikacji musiałam myć pędzelek, a że z natury ze mnie leniwiec, to robiłam to z największym wysiłkiem i poświęceniem. Dlatego gdy kończyłam liner z Catrice myślałam o wypróbowaniu czegoś innego. Nie miałam jednak jakiegoś wielkiego problemu, gdyż na święta dostałam od mamy zestaw L'Oreal - tusz Volume Million Lashes i Super Liner, który dziś opiszę.





Pisząc tą recenzję, zdałam sobie sprawę, że nie wiem, ile znajduje się produktu w tym małym pudełeczku. I wiecie co? Nigdzie nie jest to napisane. Nigdzie. Cóż, na pewno nie za wiele, a tani też nie jest. Minus. Opakowanie standardowe przy linerach w płynie, łatwo się odkręca, ale nie robi tego samoistnie. Aplikator to gąbeczka, odpowiednio elastyczna, ale niestety, nie jest "ostro" zakończona, więc trzeba wiele wprawy, żeby zrobić nią cieniutką jaskółkę. Ja jakoś sobie z nią radzę, ale sądzę, że wiele kobiet miałoby z nią problem. Kolejnym minusem jest problem z nabieraniem produktu - kiedy skończy nam się liner na aplikatorze, nie wystarczy zamoczyć go w kałamarzu. Trzeba zakręcić, potrząsnąć, znów odkręcić i dopiero kontynuować. Jest to uciążliwe rano, kiedy chcemy wykonać makijaż jak najszybciej.




Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumiały - to nie jest zły produkt. Co więcej, jestem z niego nawet zadowolona. Jednak nie zgodzę się, że jest to super liner, jak nazwa wskazuje. Tym bardziej, że cena nie jest również bardzo niska.


Jestem ciekawa, jakie Wy macie wrażenia odnośnie tego linera i co mi polecacie, gdy skończę ten :)


peace&love,
Rebellious lady


niedziela, 27 stycznia 2013

Stara, dobra Ziaja

Stałe czytelniczki mojego bloga wiedzą, że mam bzika na punkcie kosmetyków pachnących jedzeniem, a najlepiej słodyczami. Ostatnio zachwycałam się sufletem do ciała Sweet Secret od Farmony (recenzja TU), jednak musiałam poszukać czegoś innego na okres najsroższej zimy, bo okazało się troszkę za lekkie (co zazwyczaj jest dla mnie ogromnym plusem). Przypomniałam sobie o starej, dobrej Ziai i nie zawiodłam się.




200 ml masła do ciała jest zapakowane w plastikowy, zakręcany słoik. Muszę przyznać, że opakowanie jest bardzo wytrzymałe, ponieważ ostatnio bardzo często ze mną podróżuje i ani trochę nie ucierpiało. Standardowo kosmetyk ochroniony jest folią przed wścibskimi łapkami niecierpliwych konsumentek (och, ile ja się napatrzyłam w drogeriach na takie ewenementy...).

Według producenta produkt "uzupełnia niedobory lipidów". Szczerze mówiąc nie mam pojęcia o co chodzi. Jakoś z tego powodu nie rozpaczam, bo nie dla wspomnianych lipidów masło wylądowało w mojej kosmetyczce, a dla nawilżenia.





Masło ma niezbyt zbitą, aksamitną konsystencję i bardzo dobrze rozprowadza się po skórze. W dodatku jest wydajne i świetnie nawilża. Jedyny szczegół, do którego mam zastrzeżenia, to zapach - niestety, przyzwyczaiłam się do nieziemskich zapachów Sweet Secret, więc kakaowy zapach od Ziai już mi nie wystarcza. Dlatego gdy zrobi się cieplej, a moja skóra nie będzie potrzebować już bardzo mocnego nawilżenia, wrócę do sufletu.





A jakie są Wasze ulubione produkty do ciała w te chłodne, zimowe dni?


peace&love,
Rebellious lady


środa, 23 stycznia 2013

Przełamać rutynę

O żelach Original Source w blogosferze można przeczytać wiele - nie dziwi mnie to, bo moim zdaniem firma ta ma świetnych ludzi od PR, przynajmniej tak wnioskuję o genialnych sposobach reklamy, która - nie ukrywam - zachęciła mnie do wypróbowania ich produktów. Pamiętam, że pierwszym żelem (albo mydłem do rąk) był ten w wersji malinowej, ale oprócz pięknego, słodkiego zapachu nie pamiętam innych właściwości. 
Ostatnio robiąc zakupy z Rossmanie wyniuchałam wszystkie zapachy i najbardziej spodobały mi się te z serii limitowanej, czyli Orange & Liquorice (pomarańcza i lukrecja) oraz Plum & Maple Syrup (śliwka i syrop klonowy).





Co zabawne, moim zdaniem żaden nie pachnie tak, jak został opisany. Wersja pomarańcza plus lukrecja pachnie polewą toffi z delikatną nutą pomarańczy w tle. Śliwka i syrop klonowy przywodzi mi na myśl zapach powideł i jakiś słodkich, korzennych przypraw. Mimo tej rozbieżności, moim zdaniem zapachy są genialne. 
Nie mogę niestety powiedzieć tego o ich konsystencji - pierwszy zgodnie z zapachem zachowuje się... jak polewa toffi. Naprawdę. Gdyby przelać go do innego pojemnika, można by się pomylić. Z tego powodu po prostu spływa z rąk i ciała, trzeba naprawdę szybko go spienić, żeby się nie zmarnował. Drugi natomiast przypomina bardziej galaretkę, co niestety nie poprawia sytuacji, bo również szybko spływa. Taka szkoda, bo to tak naprawdę jedyna ich wada, która odzwierciedla się w ich małej wydajności.





Jednak oprócz tego żele mają dwa niezaprzeczalne plusy. Po pierwsze: są to produkty wegańskie. Może nie jest to pierwsza rzecz, którą kieruję się przy wyborze kosmetyków, ale zawsze jest to zaleta. Po drugie: spójrzcie na te opakowania! Polecam przeczytać opisy, są przezabawne (zwłaszcza ten o Buce) :)


A Wy - co sądzicie o produktach Original Source? Które polecacie, a które Was zawiodły?


peace&love,
Rebellious lady


niedziela, 20 stycznia 2013

Jak dbam o moje włosy - cz. I

Pozwólcie, że zacznę od parafrazy: Kiedy pytają mnie, co w swoim wyglądzie lubię najbardziej, odpowiadam - włosy!
Włosy są jedną z moich cech charakterystycznych i jednocześnie moją dumą (i uprzedzeniem). Od dziecka miałam długie kłaki i to nie z powodu lenistwa mamy bądź nieposiadania nożyczek, lecz z własnej woli. Pamiętam, że po komunii ścięłam je (a raczej zostały mi ścięte) do wysokości ramion i po fali ekscytacji przeżywałam jeden z większych dramatów dzieciństwa. 

Aktualnie moje włosy sięgają mi do pasa - naturalnie się kręcą, więc wyprostowane są jeszcze dłuższe. Dostaję dużo komplementów na ich temat i wiele osób pyta się "co z nimi robię", dlatego postanowiłam trochę tu o tym nabazgrać.





Tak naprawdę to nie wiem, w czym tkwi sekret, ponieważ z moimi włosami robię naprawdę niewiele (a może to właśnie jest sekretem?). Pozwalam im żyć własnym życiem, jak się zakręcą, tak zostaną.

Ze spraw technicznych, które dzisiaj opiszę - moją ulubioną suszarką jest BaByliss Multistyle 1000W. Ma trzy wymienne nakładki, ale ja używam tylko jednej. Dobrze suszy (konieczność przy takiej długości włosów) i przy okazji rozczesuje, można też zrobić sobie na niej loki, ale rzadko używam tej funkcji. Ma 3 poziomy temperatury i "guzik chłodzący" (mam nadzieję, że wiecie, co mam na myśli :P).





Włosy czeszę znaną Wam szczotką Tangle Teezer (recenzja TU). Bardzo ją lubię, nie ciągnie włosów i dobrze rozczesuje kołtuny. Przyznam się, że tak naprawdę czeszę się raz na 2 dni - na mokro. Na włosy wytarte ręcznikiem nakładam olejek z Gliss Kur'a, a następnie rozczesuję. Dzięki temu czynność ta jest bardzo prosta. Jeśli rozczesałabym włosy na sucho, robi mi się puchate siano, nadające się tylko do związania lub zaplecenia. Gwoli wyjaśnienia - moje włosy z tego powodu nie cierpią, nie zamieniają się w dredy i nie wyglądają źle. Wręcz przeciwnie.





O kosmetykach, których używam, napiszę w części drugiej :)
W ramach ciekawostki dodam, że mimo teoretycznie dużej możliwości związywania i plecenia takich długich włosów potrafię zrobić sobie jedynie kitkę, zwykłego warkocza i kilka koków... Jakoś nie mam do tego talentu :P


peace&love,
Rebellious lady


piątek, 11 stycznia 2013

Ostatnia deska ratunku

Znacie to uczucie, kiedy Wasze włosy nie wyglądają tak, jakbyście chciały, a nie macie możliwości umycia ich? Ja też. Dlatego wielkie zainteresowanie wzbudziły we mnie suche szampony, a gdy weszły na polski rynek, od razu postanowiłam je spróbować. Mój wybór padł na Garnier, bo mam sentyment to tej firmy ;)




Produkt ma 150 ml i jest zamknięty w opakowaniu ze sprayem. Producent obiecuje, że wystarczy na 32 użycia, ale szczerze mówiąc nie wiem, ile razy już go użyłam, a zostało mi jeszcze około 1/4 produktu. To zależy od ilości, jaką nakładamy jednorazowo na włosy - ja polecam nie przesadzać i nakładać tylko w okolicach skóry głowy (inaczej siwizna gwarantowana :P).

Głównym hasłem tego kosmetyku jest zachowanie świeżości i objętości włosów bez ich mycia. Oczywiście, ma on za zadanie przedłużyć ładny wygląd naszych włosów, ale bez przesady! Nic nie zastąpi szamponu i wody. Dlatego jeśli na przykład wieczorem chcemy jeszcze gdzieś wyjść, a po powrocie umyjemy głowę, to ten produkt zda egzamin - włosy wyglądają lepiej i są lekko uniesione (możemy sobie troszkę pomóc tapirując je od czubka głowy). Jednak nie uważam, żeby pozwolił on nosić tak włosy przez cały dzień. Wszystko jest oczywiście kwestią gustu.




Sposób użycia jest dość prosty - spryskujemy włosy w odległości ok. 15 cm, a po kilku minutach wyczesujemy (ważne!). Ja w sytuacjach awaryjnych używam właśnie tego produktu, po czym robię koczek na środku głowy. I wyglądam całkiem dobrze. 

Podsumowując, lubię ten szampon i czuję się dobrze wiedząc, że w razie czego mam ostatnią deskę ratunku, która stawia moje włosy "na nogi" (dobrze, że nie włosy na nogach :P). Jednakże nie jest to alternatywa do normalnego mycia głowy i mam nadzieję, że wszyscy o tym wiedzą ;) 


Słyszałam wiele dobrego o suchych szamponach od Batiste, może któraś z Was go ma? Jak się sprawuje?

peace&love,
Rebellious lady

środa, 9 stycznia 2013

Buntowniczka radzi: jak wzmocnić paznokcie?

Hej hoł, dziś przygotowałam dla Was kolejny post z serii Buntowniczka radzi. Tym razem zajmiemy się paznokciami, a dokładniej ich wzmocnieniem. Kiedyś miałam bardzo krótkie paznokcie, ponieważ były bardzo słabe i szybko się łamały. Teraz jestem dumną posiadaczką długich i dość twardych pazurków. Jak to zrobiłam? Przedstawię Wam moje 3 kroki do mocnych paznokci!


Krok 1 - Piłuj, nie obcinaj!




Niby nic wielkiego, a różnica ogromna. Odkąd zaczęłam skracać moje paznokcie przy pomocy pilniczka, a nie obcinaczek, przestały się tak często odłamywać i pękać. Moja teoria jest taka, że przy obcinaniu tak naprawdę po prostu odłamujemy kawałek paznokcia, więc ma potem tendencję do samoistnego łamania się dalej. Wiele dziewczyn mówi, że należy piłować w jedną stronę, żeby paznokieć się nie zadzierał. Przyznam się, że ja nie trzymam się tej zasady i nie widzę różnicy ;)



Krok 2 - Wzmacniaj od zewnątrz!





Odżywki to nie wszystko, choć wiele dają. Ja dużą poprawę zauważyłam, gdy zaczęłam po prostu regularnie malować paznokcie. Bądź co bądź, lakier to po prostu dodatkowa warstwa chroniąca przed urazami. Polecam też używanie lakierów nawierzchniowych, bo nie dość, że przyspieszają schnięcie i przedłużają trwałość, to również są kolejną otoczką chroniące nasze pazurki.


Krok 3 - Wzmacniaj od wewnątrz!




Bardzo chciałabym, żeby na tym zdjęciu była woda i jabłko, ale prawda jest taka, że mi to nie wystarcza. Owszem, ostatnio zmieniłam dietę na zdrowszą (i mniej kaloryczną przy okazji), ale niestety muszę wspomagać się suplementami diety - Bodymaxem i tranem. Wiem, że wiele kobiet poleca również Belissę i Skrzypovitę, ale jeśli już zdecydujecie się na coś, sprawdźcie, czy jest to dla Was odpowiednie! 
W razie czego jeszcze raz powtórzę - chodzi mi o zdrowsze jedzenie, pełne witamin i minerałów oraz o picie wody, a suplementy mają tylko uzupełniać braki, których same nie jesteśmy w stanie uzupełnić.


Ja trzymając się tych zasad zapuściłam mocne i zdrowe paznokcie (które oczywiście też czasem się łamią). Polecam też zmywanie w rękawiczkach i unikanie otwierania kapsli/zawleczek przy pomocy pazurków ;)


Mam nadzieję, że moje rady pomogą Wam w walce z łamaniem się paznokci :)


peace&love,
Rebellious lady

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Lepszy niż Carmex?

Dobrze wiecie, że jestem wielką zwolenniczką Carmexu - polecam go wszędzie i wszystkim, bo uratował nie jeden raz moje wysuszone na wiór usta (np. podczas wielkiego mrozu), ale także mój nos cały w strupkach od wycierania go chusteczkami po chorobie. Jednak dopiero ostatnio zdałam sobie sprawę z bardzo dużego minusu mojej ulubionej wersji tego produktu: balsam w tubce dosłownie zamarza, kiedy jest zimno, przez co wyczynem jest nałożenie go na usta. Postanowiłam więc znaleźć coś, co da mi porównywalne nawilżenie i będzie łatwiejsze w obsłudze. I znalazłam.





Nivea Lip Butter pierwszy raz zobaczyłam u Karoliny (kanał Stylizacje na youtubie) i nie ukrywam, że bardzo zainteresowały mnie przede wszystkim ze względu na zapachy, np. malina lub karmel. Przypomniałam sobie o nich niedawno i przy zakupach wrzuciłam do koszyka. I muszę przyznać, że od kiedy je rozpakowałam, towarzyszy mi cały czas i używam go codziennie.

Bałam się trochę o opakowanie - jest to metalowy, płaski "słoiczek", ale nie ma on jakiegoś zamknięcia. Po prostu trzeba przycisnąć trochę wieczko i tyle. Na szczęście okazało się, że pudełeczko samo się nie otwiera.

I najważniejsze (jak dla mnie): zapach i nawilżenie. Zapach jest bardzo przyjemny, słodki, ale niestety nie tak bardzo karmelowy jakbym chciała. Co do nawilżania, to masło dostaje ode mnie piątkę z plusem. Dobrze się wchłania, nie jest tłuste tylko cudownie kremowe, świetnie rozprowadza się na ustach. Wiem, że dla niektórych problemem może być niehigieniczna aplikacja, ale ja mam na to swój sprawdzony patent - po prostu nabieram trochę produktu prosto na wargę. Zero palców, zero bakterii.





Powyżej skład, gramatura i inne informacje dla zainteresowanych.
Za masło do ust zapłaciłam około 12 zł, ale uważam, że cena jest całkiem odpowiednia. Nie próbowałam innych wariantów, ale mam nadzieję, że są równie dobre. Jak dla mnie ten produkt jest lepszy niż Carmex, jeśli chodzi o porę zimową. Natomiast na pewno latem wrócę do mojej ulubionej wiśniowej wersji Carmexu.


Miałyście te masełka? Jak pachną inne warianty? Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii :)


peace&love,
Rebellious lady

sobota, 5 stycznia 2013

Step by step: Brown smokey

Witam moje czytelniczki w 2013 roku! Dla mnie 13 jest bardzo szczęśliwą liczbą, więc mocno wierzę, że ten rok będzie jednym z lepszych. W związku z tym przykładam się do moich noworocznych postanowień i na początek przygotowałam dla Was step by step z makijażem!

Pod moim ostatnim instruktarzem pojawiły się głosy, że makijaż wcale nie jest szybki, jeśli trzeba narysować kreskę... Szczerze mówiąc, nie pomyślałam o tym, bo kreskę maluję codziennie i mam w tym wprawę. Dlatego dzisiejszy makijaż będzie łatwy do wykonania również dla osób, które kreski nie umieją malować. Postanowiłam zrobić szybkie smoky eye w brązach - proste i przyjemne dla tych, którzy nie okiełznali jeszcze tajnych mocy makijażu ;) Do fanek bardziej wymyślnych i kolorowych makijaży - spokojnie, już niedługo będzie też coś bardziej szalonego!




Koniec gadania, czas na step by step - zapraszam!


Jak zawsze przygotowuję oko do makijażu: nakładam bazę (Stay On Base firmy Hean), oraz przyciemniam brwi brązowym cieniem (Inglot 363 Matte), a następnie układam je bezbarwną odżywką (Miss Sporty, Just Clear Mascara). 





Na całą powiekę nakładam karmelowy, matowy cień (Inglot 357 Matte) i rozcieram go aż do zewnętrznego kącika.





Następnie podkreślam załamanie powieki i dolną powiekę ciemnym matem (tym samym, co brwi, czyli Inglot 363 Matte).




Nakładam czarny cień (z paletki Sleek) wzdłuż linii rzęs - nie musi być bardzo dokładnie, bo rozcieram go pędzelkiem kulkowym (np. Essence). Linię wodną maluję czarną kredką (Catrice).





Tuszuję rzęsy (Max Factor 2000 Calorie) i przyklejam kępkę sztucznych w zewnętrznym kąciku oka. Voila!






Przepraszam, że niektóre zdjęcia są trochę rozmazane, ale miałam problem z oświetleniem. Mam nadzieję, że moja propozycja spodobała się Wam i przede wszystkim przydała się dziewczynom stawiającym pierwsze kroki w makijażu :)


peace&love,
Rebellious lady